W pojedynczym i najbardziej śmiercionośnym nalocie II wojny światowej 334 amerykańskie B-29 spuściły deszcz bomb zapalających na Tokio. W kilka godzin rozpętały one szalejącą z prędkością 45 km/h burzę ogniową, która zabiła 100 tys. osób, a niespełna milion mieszkańców pozbawiła dachu nad głową. Tyle ofiar nie pochłonęły nawet Hiroszima i Nagasaki razem wzięte. W jedną marcową noc 1945 roku stolica Japonii zamieniła się w prawdziwe piekło na Ziemi.

Dzielnica mieszkalna Tokio niemal kompletnie zniszczona przez amerykańskie bombardowanie (fot. Wikimedia Commons)

Dzielnica mieszkalna Tokio niemal kompletnie zniszczona przez amerykańskie bombardowanie (fot. Wikimedia Commons)

Po ataku na amerykańską flotę stacjonującą w Pearl Harbor wojna między USA a Japonią rozgorzała w całej swojej brutalności. Cios, który spadł na dumną Amerykę, wymagał natychmiastowego pomszczenia. Nic nie spełniało tego celu lepiej niż zorganizowanie błyskawicznego kontrataku, nie tyle na stacjonujące na wyspach Pacyfiku jednostki wroga, ale jego stolicę – Tokio. Właśnie z takim zamiarem w kwietniu 1942 roku nad siedzibę cesarza Hirohito wyruszyła kawalkada bombowców, zwana rajdem płk. Doolittle’a. Pomimo sukcesów propagandowych, żadna z kolejnych misji nie zadała Japonii tak poważnych strat militarnych.

Spalić serce Japonii

Nalot dywanowy planowany na noc z 9 na 10 marca 1945 roku, miał być pod tym względem inny. Nie tylko ze względu na przewidywaną skalę zniszczeń, ale również modyfikację stosowanej do tej pory taktyki. Zamiast precyzyjnych, ograniczonych do konkretnych obszarów przemysłowych bombardowań prowadzonych przez „Latające fortece” z dużej wysokości, amerykańskie długodystansowe B-29 miały zejść znacznie niżej, dzięki czemu mogły pokryć ogniem zwarte obszary miejskie.

Tokio było pierwszym z pięciu największych japońskich miast, które objęto misjami mającymi złamać morale Japończyków. Kobe, Nagoya i Osaka były również na celowniku, z czego Nagoya została zbombardowana dwukrotnie w ciągu tygodnia. Do końca wojny ponad 60 japońskich miast zostało zrównanych z ziemią przez ładunki zapalające. W ten sposób spełniły się słowa generała Georgra Marshalla, który zapowiadał w listopadzie 1941 roku, że jeżeli dojdzie do wojny z Japonią, „będzie ona prowadzona bez litości, a 'Latające fortece’ obrócą papierowe miasta (…) w popiół, nawet kosztem cywilów”.

Rajd na Tokio, któremu nadano kryptonim „Meetinghouse”, spełnił te groźby. Po fakcie wydawało się, że jego skalą zaskoczeni byli nawet sami Amerykanie, którzy niespełna miesiąc po ataku stwierdzili brak istotnych z punktu widzenia strategicznego ośrodków, które można byłoby jeszcze w sposób konwencjonalny zbombardować. Niestety, to nie wojsko i zakłady przemysłowe były głównymi celami bombardowań, ale jak pokazała rzeczywistość – obiekty cywilne. Zamierzano w ten sposób zmusić Japonię do kapitulacji i zgasić w niej ducha walki. Jak pokazały doświadczenia ataków na III Rzeszę, przewidywania te okazały się daremne. Choć bombardowania zdecydowanie zachwiały morale, kiedy przeszedł szok, Japończycy pozostali wierni cesarzowi Hirohito, a główne zgrupowania wojskowe gotowe do dalszej walki. Nie zmienia to jednak faktu, że ponad 50 proc. lekkiego przemysłu zbrojeniowego w Tokio (produkującego głównie zamki do karabinów), rozsiane było po małych zakładach ulokowanych w rejonach mieszkalnych i handlowych Tokio. Właśnie w takich sposób Dowództwo Sił Powietrznych USA oficjalnie uzasadniało konieczność uderzenia w serce miasta.

Czyszczenie magazynów

Pomijając długodystansowe konsekwencje strategiczne nalotu, przynajmniej z wojskowego punktu widzenia ładunki zapalające potwierdziły swoją siłę m.in. nad Tokio. Szczególnie w jego centralnej dzielnicy Shitamachi. Decyzję o ich masowym użyciu podjęto przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, składy tego typu bomb w USA rosły, a na wojnie na Pacyfiku nie były specjalnie przydatne. Po drugie, typowa pochmurna pogoda nad Japonią utrudniała precyzyjne bombardowania ładunkami konwencjonalnymi z wysokości 9-10 tys. metrów. Przez gwałtowne podmuchy wiatru, które rozrzucały ładunki na wszystkie strony, według szacunków amerykańskiego dowództwa, tylko około 10 proc. z nich sięgało celu.

Amerykański bombowiec B-29. Takie maszyny dokonały nalotu niszczącego Tokio

Amerykański bombowiec B-29. Takie maszyny dokonały nalotu niszczącego Tokio fot. Wikimedia Commons

Major Generał Curtis LeMay, odpowiedzialny za stacjonujące na Marianach XXI Dowództwo Bombowe zajmujące się przeprowadzaniem bombardowań strategicznych, również optował za rozpoczęciem nalotów na niskim pułapie z użyciem ładunków zapalających. Jego zdaniem ciasna, tradycyjna, drewniana zabudowa japońskich miast skłaniała to tego rodzaju ataków, zwiększając „skuteczność” bombardowań. Biorące udział w misji B-29 obdarto ze wszelkiego uzbrojenia i systemów obronnych, tylko po to, aby dwukrotnie zwiększyć ich siłę nośną i wagę możliwych do zabrania ładunków. Wśród nich główną rolę odgrywał biały fosfor oraz napalm – nowa mieszanka benzyny i lepkiego żelu, wynaleziona na Uniwersytecie Harwarda. Po raz pierwszy użyto go podczas bitwy o wyspę Tinian 22 lipca 1944 roku, ale to właśnie w Tokio napalm ujawnił swoją prawdziwą, niszczycielką siłę. Jak powiedział gen. LeMay do pilotów przed rozpoczęciem misji: „dzisiaj zrzucicie największe sztuczne ognie, jakie Japonia kiedykolwiek widziała”. Nie mylił się, choć nachodzące wydarzenia w niczym nie przypominały karnawału.

W przeciwieństwie do wspomnianych nalotów z dużej wysokości, które z mieszanymi rezultatami stosowano przez cały okres wojny nad III Rzeszą i Japonią, „rajdy ogniowe” odbywały się nawet kilkanaście razy niżej, na wysokości od 600 do 800 metrów nad celem. Oczywiście w normalnych warunkach, ze sprawnie działającą obroną przeciwlotniczą, podobne naloty zostałyby zdziesiątkowane przez obrońców. Amerykanie mogli sobie jednak pozwolić na podobną brawurę, ponieważ w marcu 1945 roku japońskie siły przeciwlotnicze właściwie nie istniały. Jako przykład obrazujący ich niemoc niech posłuży fakt, że w trakcie całego ataku, tylko 27 z 334 „Superfortec” uległo zniszczeniu, awariom, bądź zaginęło w słupach dymu wywołanego przez pożar.

Podobnie jak w Europie, również nad Tokio dużą rolę odegrały samoloty zwiadowcze, które zrzucanymi przed głównym atakiem ładunkami oznaczały pozycje najważniejszych celów, tworząc charakterystyczny symbol „X” w centrum miasta. Na tak przygotowany grunt nadlatywały trzy fale bombowców, które przez ponad trzy godziny zrzuciły prawie 2 tys. ton ładunków zapalających w okolicach doków oraz zagłębia przemysłowego stolicy cesarstwa. Wśród używanych bomb znajdowały się głównie 230-kilogramowe E-46 z ładunkami kasetowymi w postaci 38 wypełnionych napalmem pocisków M-69. Spadając z wysokości kilkuset metrów, przebijały one cienkie dachy tokijskich mieszkań, kilka sekund później wypuszczając z siebie strugę płonącej cieszy. Oprócz nich dzieła zniszczenia dopełniły również lżejsze bomby fosforowe oraz 45-kilogramowe M-47, w całości wypełnione niezwykle trudnym do ugaszenia napalmem.

Płonące Tokio podczas ponownego bombardowania 26 maja 1945 r.

Płonące Tokio podczas ponownego bombardowania 26 maja 1945 r. fot. Biblioteka Kongresu USA

Ściana płomieni

Tylko w dwóch pierwszych godzinach ataku aż 226 z atakujących samolotów zrzuciło przenoszony ładunek, po prostu likwidując pozostałości obrony miasta. Tokio nie miało żadnych szans, błyskawicznie zamieniając się w przerażające morze płomieni. Połączenie właściwości fizycznych bomb, niskiej wysokości z której były zrzucane oraz warunków pogodowych, przerodziło się w prawdziwą katastrofę mieszkańców miasta. Brak skoordynowanej akcji gaśniczej i w większości drewniana zabudowa Tokio sprawiły, że szalejącej burzy ogniowej nie dało się w żaden sposób opanować. Za sprawą silnie wiejącego wiatru, przemieszczała się ona przez miasto z prędkością dochodzącą do 45 km/h niczym ściana z płomieni.

Los, który dwa lata wcześniej spotkał Hamburg, a tylko miesiąc przed operacją „Meetinghouse” Drezno, w kilkukrotnie większej skali podzieliła Japonia. Temperatura przekraczająca 1200 stopni Celsjusza topiła asfalt oraz gięła stal. Woda w kanałach wrzała. Według ostrożnych szacunków opartych o gęstość zaludnienia zniszczonych obszarów miasta, w ataku zginęło ponad 120 tys. żołnierzy oraz cywili. Dla porównania, we wspomnianym Dreźnie było około 25 tys. ofiar. Już sama statystyka sprawia, że nalot na Tokio należy uznać za największe bombardowanie II wojny światowej, w wyniku którego śmierć poniosło więcej osób, niż w przeprowadzonych w sierpniu atakach jądrowym na Hiroszimę i Nagasaki.

Zdjęcia lotnicze ukazujące Tokio przed bombardowaniem (z lewej) i po nalocie dywanowym z 10 marca 1945 r.

Zdjęcia lotnicze ukazujące Tokio przed bombardowaniem (z lewej) i po nalocie dywanowym z 10 marca 1945 r.fot. Wikimedia Commons

Piekło, które rozpętało się tamtego dnia w centrum Tokio, było wprost nie do opisania. Pomimo nocy łuna oświetlała okolice miasta, była widoczna z odległości kilkudziesięciu kilometrów. Jak relacjonowali lotnicy lecący w ogonie i zamykający bombardowanie, charakterystyczny smród palonych ciał unosił się tak wysoko, że byli w stanie wyczuć go w kabinach swoich maszyn. Po kilkunastu godzinach pożaru ponad 60 proc. centrum Tokio i 18 proc. obszaru przemysłowego po prostu przestało istnieć. To w przybliżeniu 4100 hektarów spalonej ziemi. W zgliszcza obróciło się około 267 tys. budynków mieszkalnych. Dla porównania, po Powstaniu Warszawskim Niemcy zburzyli niespełna 30 proc. zabudowań przedwojennej, lewobrzeżnej części stolicy.

Według szacunków, cała kampania nalotów dywanowych, wraz z atakiem atomowym poprzedzającym kapitulację Japonii, pomiędzy marcem a sierpniem 1954 roku kosztowała życie ponad miliona cywilów.

 

Artykuł pierwotnie ukazał się na Wirtualnej Polsce