Mija kolejna rocznica wybuchu II wojny światowej, a tak wiele kłamstw historycznych nadal ma się świetnie. Niestety łatwiej pokonać czołgi, niż propagandę. Tym bardziej o pamięć trzeba umieć walczyć. Jak robić to mądrze?
Kolejna rocznica września 1939 roku wita nas ciągle tym samym zestawem problemów i wyzwań. Kłamstw i konieczności ich prostowania, jak gdyby 77 lat po wojnie cały czas spływały do nas nowe, rewolucyjne fakty, które każą przemyśleć historię na nowo. Czy Polacy są współsprawcami Holokaustu? Czy kolaborowali z Hitlerem? Dlaczego po wojnie zamiast żyć w spokoju, walczyli z Armią Czerwoną? Stale pojawiają się te same pytania, i zadziwiająco nietrafione odpowiedzi na nie. To prawda, nawet dzisiaj zdarza się, że pewne epizody II wojny wychodzą z ukrycia na światło dzienne, pomagając lepiej zrozumieć i precyzyjniej poukładać elementy tej tragicznej mozaiki. Jej szeroki obraz jest już jednak znany od dekad, a ze statystykami trudno polemizować. Jednak bez ciągłego ich przypominania przegrywamy walkę o pamięć.
A fakty są następujące: pomimo ogromnej mobilizacji polskiej armii, bez sojuszników, którzy zamiast bomby zrzucali na Niemcy ulotki, a o ZSRR w ogóle zapomnieli, nie mieliśmy szansy z prawie 3,5 milionową siłą ofensywną totalitarnych reżimów. Wystarczyło żeby Francja i Wielka Brytania wypełniły ustalenia traktatów, aby zaatakowana od tyłu Rzesza nie mogła zwyciężyć na dwóch frontach. Tak się jednak nie stało, alternatywne wizje przeszłości można mnożyć, niestety poza rozrywką intelektualną, powodują one raczej niepotrzebne rozgoryczenie. To jest punkt wyjścia, o którym wielu zagranicznych historyków i komentatorów po prostu zapomina, próbując obarczać Polskę odpowiedzialnością za zbrodnie, dokonane na jej okupowanym terytorium.
Zapominają również, że pomimo zdrady sojuszników, Polska walczyła z Aliantami u boku od pierwszego do ostatniego dnia wojny, nie kolaborując z Hitlerem, a za udział w konflikcie zapłaciła najwyższą cenę. Nasz bilans zysków i strat jest najgorszy spośród wszystkich państw biorących udział w II wojnie światowej. Straty w stosunku do populacji ocenia się na 17,1 proc. obywateli II Rzeczpospolitej – w podobnym zestawieniu „przegrana” III Rzesza jest dopiero na czwartym miejscu. Wystarczy powiedzieć, że przez sześć lat okupacji, co roku w naszej ojczyźnie ginęło milion osób. Średnio ponad 2700 dziennie. Pomimo tak ogromnego cierpienia i daniny krwi polskiego żołnierza (pod auspicjami samego brytyjskiego Najwyższego Dowództwa służyło ich ponad 200 tys.), 8 czerwca 1946 r. w paradzie zwycięstwa maszerującej ulicami Londynu, nie było Polaków. Byli m.in. żołnierze Czechosłowacji, Grecji, Holandii, Luksemburga, Brazylii, Belgii, Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych i Australii. Ale nie reprezentanci armii, która znalazła się już po drugiej stronie żelaznej kurtyny, a w związku z tym zgodnie z optyką Zachodu, z czasem stawała się wroga wobec państw, za które ginęła.
Tak właśnie powoli propaganda i polityka wchodziły w paradę prawdzie historycznej. Dzisiaj zagadnienie to nadal wydaje się palące, szczególnie w kontekście zrównywania kata z ofiarami, Polaka – z wykonawcą Holokaustu. Czesław Miłosz ubolewał kiedyś nad tym, jak wiele uwagi poświęca się na Zachodnie zbrodniom we francuskim Oradour i czeskich Lidicach, które stały się symbolem niemieckiego okrucieństwa. Jednocześnie milczy się o Warszawie i „setkach Oradour i Lidic”, których świadkiem były ziemie okupowanej Polski. Może właśnie dlatego Miłosz nazwał Generalne Gubernatorstwo „mechaniczną rzeźnią”, gdzie „zbyt duża skala zbrodni paraliżuje wyobraźnię”. Być może również dlatego niektórym tak łatwo przechodzą przez usta słowa o „polskich obozach śmierci”, a Polakach, jako narodzie oprawców.
Niestety często ci sami ludzie wypierają niewygodną prawdę o tym, że w 1944 r. połowa elitarnych jednostek Waffen-SS nie była pochodzenia niemieckiego. Z biegiem lat coraz luźniej traktowana teoria przynależności do rasy aryjskiej i nagląca potrzeba formowania nowych dywizji, pozwoliła Himmlerowi zwerbować ochotników z większości krajów naszego kontynentu i nie tylko. Hiszpanie, Francuzi, Norwegowie, Duńczycy, Belgowie, Finowie, Łotysze, Estończycy, Ukraińcy, Rosjanie, Chorwaci, Arabowie a nawet Tybetańscy mnisi – wszyscy oni znaleźli się w wielonarodowej armii III Rzeszy.
Co się stało, że nie mówi się dzisiaj o Europie jako o kontynencie zbrodniarzy? Dlaczego współwiną za II wojnę światową obarcza się mitycznych nazistów, a niektórzy politycy europejscy nie boją się nawet powiedzieć, że winny jest upór Polaków, którzy nie chcieli oddać Gdańska? Wydaje się, że przez wiele lat sądziliśmy, że skoro prawda stoi po naszej stronie, obroni się sama. Tak niestety nie działają współczesne media i narracje.
Brytyjski historyk Christopher Hale, pytany w pewnym wywiadzie o to, jak rozumieć moralną odpowiedzialność okupowanego narodu za tragedie, która wydarzyła się na jego ziemiach, powiedział mądre słowa. „Ze 100% pewnością można powiedzieć, że Polacy nie uczestniczyli w Holokauście jako sprawcy. Holokaust to zupełnie coś innego niż lokalne pogromy. Idea, że możesz zniszczyć cały naród różni się od idei przemocy skierowanej w kierunku najbliższych sąsiadów”. Sądzę, że to jest właśnie klucz do odkłamania historii, o którą ciągle musimy walczyć.
Być może takie projekty, jak karanie zagranicznych mediów za bezrefleksyjne podawanie frazy „polskie obozy”, nie są nadzwyczaj subtelne, ale jeśli pójdzie za tym w parze rzetelne informowanie o faktach, w końcu Europa dowie się, kto i za co faktycznie odpowiada. Nie należy takiego stanu rzeczy nazywać „polityką historyczną”, ale raczej rzetelnym informowaniem o polskiej percepcji ciągu tragicznych wydarzeń, który rozpoczął się właśnie tutaj, 1 września 1939. O winach i o zasługach trzeba mówić otwarcie, pamiętając jednak, że tych drugich było nieporównywalnie więcej. Dlatego też, jeśli chcemy, aby historia II Wojny postrzegana była na Zachodzie prawdziwie, musimy umieć dobrze rozłożyć akcenty. Jesteśmy to bohaterom września po prostu winni.