Nikt nie wiedział tyle o Polskim Państwie Podziemnym co on. W śmiertelnym zagrożeniu kilka razy przemierzył Europę. Wpadł tylko raz. Torturowali go Niemcy. Bojąc się, że zdradzi, targnął się na życie. Ryzykując rozstrzelanie przedarł się do getta i obozu w Izbicy. Wstrząsający raport o nazistowskich zbrodniach złożył przywódcom Aliantów. On pierwszy usiłował wstrząsnąć sumieniem świata i zatrzymać Holokaust.

01

Nazywał się Karski. Jan Karski – najsłynniejszy kurier Polski Walczącej.

„Tajne państwo” ukazało się w Ameryce w 1944 r. i natychmiast stało się bestsellerem. Karski książkę dyktował. Oryginał powstał w jęz. angielskim. O sukcesie książki zadecydował wielki talent Karskiego jako opowiadacza. W 70 lat po premierze ukazało się zupełnie nowe, uwspółcześnione tłumaczenie tej legendarnej książki, w którym postarano się zachować niezwykły styl autora i oddać potoczystość i żywiołowość jego opowieści. Specjalnie dla Was mamy fragment pierwszego rozdziału. Oceńcie, czy to się udało.

 

„ (…) Złe wieści ścigały nas jak sępy, żerujące na resztkach naszych nadziei: Niemcy zajęli Poznań, potem Łódź, Kielce, Kraków. Częste naloty i ostrzał z powietrza kazał nam myśleć, że jeśli mieliśmy jakieś samoloty albo działa przeciwlotnicze, to te już przepadły. Widok dymiących zgliszcz, opustoszałych ruin miasteczek, węzłów kolejowych, wsi i większych miast tylko nas utwierdzały w takim gorzkim przeświadczeniu.
Po piętnastu dniach marszu 17 września – zmęczeni, przepoceni, oszołomieni i rozgoryczeni – podeszliśmy do Tarnopola.

Szosa tarnopolska była tak rozgrzana, a nasze stopy i buty znajdowały się w tak opłakanym stanie po prawie czterech dniach nieustannego maszerowania, że twarda nawierzchnia sprawiała ból, którego nie dało się zbyt długo znosić. Większość z nas wolała iść po piaszczystych poboczach, chociaż oznaczało tempo marszu.

Gdy szliśmy tak, bez zbytniego pośpiechu, gdyż na dobrą sprawę prawie nie wiedzieliśmy, po co w ogóle idziemy, posłyszałem wzmagające się hałasy i poruszenie wśród ludzi w grupie, co zazwyczaj oznaczało nadejście jakichś ważnych wieści albo sensacyjnej pogłoski. Wędrowałem z ośmioosobową grupką lekarzy-oficerów, odkąd kilkanaście kilometrów poprosiłem jednego z nich, żeby dał mi opatrunek na otartą piętę. Wszyscy nagle zrozumieliśmy, że coś się wydarzyło.

– Dowiem się, o co chodzi – powiedział jeden z nich, kapitan o młodocianym wyglądzie, który budził powszechny podziw z powodu zachowywania schludnego wyglądu. – Może choć raz to jakaś dobra nowina.
– Jasne – rzucił ktoś sarkastycznie. – Może Hitler postanowił się poddać.
– Wkrótce się dowiemy – odrzekł kapitan i podszedł do kompanii piechoty, która przystanęła kilkanaście metrów za nami i rozprawiała o czymś z ożywieniem.

Zdecydowaliśmy się zaczekać w skąpym cieniu, rzucanym przez stare, uschnięte drzewo, na powrót naszego samozwańczego zwiadowcy. Wrócił po kilku chwilach, zdyszany i roztrzęsiony, i zaczął mówić, gdy dzieliło go od nas jeszcze parę kroków.

– Rosjanie przekroczyli granicę! – krzyczał do nas. – Rosjanie przekroczyli granicę.
Otoczyliśmy go i zasypaliśmy gradem pytań. Na ile wiarygodna ta wiadomość?
Ktoś usłyszał ją od pewnego cywila, który ma ze sobą radio.

Co to oznaczało? Czy oni też wypowiedzieli nam wojnę? Czy nadchodzą jako przyjaciele, czy jako wrogowie?

Tego nie wiedział na pewno, jednak jego zdaniem…

Powiedzieliśmy mu uprzejmie, że jego zdanie chwilowo nas nie interesuje. Chcieliśmy znać fakty.
Cóż, z tego, co słyszał, ktoś złapał w radiu rosyjską audycję, nadaną z obszaru Polski. W długiej serii komunikatów po rosyjsku, polsku i ukraińsku obwieszczano Polakom, żeby nie traktowali radzieckich żołnierzy, którzy przekroczyli granicę, jako nieprzyjaciół, tylko jak wyzwolicieli. Ci przybywali bowiem, aby „chronić Ukraińców i Białorusinów.”

„Ochrona” brzmiała złowieszczo. Wszyscy pamiętaliśmy, że Hiszpania, Austria i Czechosłowacja znalazły się „pod ochroną.” Przed kim mieli nas niby chronić? Czyżby Rosjanie zamierzali podjąć walkę z Niemcami, jeśli wyniknie taka konieczność? Czy pakt Ribbentrop-Mołotow przestał obowiązywać?
Kapitan tego nie wiedział. Wypytywał piechurów, ale i oni najwyraźniej nie wiedzieli. Z tego, co się zorientował, tenże komunikat radiowy nie zawierał konkretnych informacji na ten temat. Wspomniano w nim wszakże o „ukraińskich i białoruskich braciach”, podkreślając pilną konieczność zjednoczenia wszystkich ludów słowiańskich.(5) Zresztą nie miało sensu wystawanie w spiekocie i jałowe deliberowanie. Rozsądek nakazywał udać się do Tarnopola tak prędko, jak tylko mogliśmy, i tam dowiedzieć się czegoś więcej.
Nie pozostało nic innego, jak przystać na tę propozycję. Od rogatek Tarnopola dzieliło nas kilkanaście kilometrów. Gdybyśmy się postarali, mogliśmy tam dotrzeć w parę godzin. Podjęliśmy nasz żmudny marsz z nieco większym zapałem. W końcu mieliśmy jakiś cel, bodziec, który pognał nas przed siebie. Możliwość określenia wreszcie celu tułaczki nieomal nas uszczęśliwiła. Idąc, nadal zastanawialiśmy się i snuliśmy domyły, prawie zapominając o upale i naszej niedoli, mając jakiś temat do rozmowy poza przypuszczalnym obszarem kraju już podbitym przez Niemców.

Wszystko się wyjaśniło, zanim jeszcze dotarliśmy do Tarnopola. Jakieś trzy kilometry przed samym miastem dosłyszeliśmy głośny tumult. Coś, co brzmiało jak przemówienie, nadawano przez megafon w pewnej odległości od nas. Zakręt przesłaniał źródło tego zgiełku, a słowa były tak zniekształcone, że nie mogliśmy pojąć ich sensu. Wyczuwaliśmy jednak, że dzieje się coś ważnego, i, choć zmęczeni, puściliśmy się w trucht.

Za zakrętem rozciągał się długi, prosty odcinek szosy. Ze dwieście metrów bezpośrednio przed nami było opustoszałe; wędrujące gromady, do których widoku przywykliśmy, zbiły się w jedną, nieruchomą hordę przy drodze. Zza tego ludzkiego skupiska nadal rozbrzmiewało głośne, niezrozumiałe przemówienie. Za zgromadzonymi dostrzegliśmy długi sznur wojskowych ciężarówek i czołgów na drodze, ale trudno było stwierdzić, do jakiej armii należały.

Ludzi za nami ogarnęło podobne podniecenie, a niektórzy, biegnąc szybciej, wyprzedzili nas. Zaraz potem jeden z nich, najwyraźniej obdarzony sokolim wzrokiem, zawołał:

– To Rosjanie, Rosjanie… Widzę sierp i młot.

Nie musieliśmy przekonywać się na własne oczy o tym, że mój prawdę. Teraz zrozumieliśmy, że głos, który słyszeliśmy, to polszczyzna, polski nie tyle z obcym akcentem, ile ze śpiewną intonacją, którą zazwyczaj kojarzymy z Rosjanami mówiącymi naszym językiem. Jednakże potrafiliśmy wyłowić tylko pojedyncze słowa, a kiedy podeszliśmy bliżej, głos ten ucichł zupełnie. Zapadła cisza, a potem rozległ się pomruk. To polscy żołnierze, zebrani wokoło, jak było teraz widać, sowieckiej ciężarówki z megafonem, jęli rozprawiać na temat tego, co właśnie usłyszeli.

Dołączyliśmy do nich zasapani i zasypaliśmy ich pytaniami. Widzieliśmy teraz już sami sierpy i młoty wymalowane czerwoną farbą na wielu rosyjskich czołgach i samochodach. Ciężarówki pełne były radzieckich żołnierzy, uzbrojonych po zęby. Uznaliśmy, że tamten głos z megafonu potwierdzał bez wątpienia słyszane wcześniej pogłoski o radiowym orędziu. Teraz także zwracano się do ludzi zebranych w tłumie naokoło ciężarówki, aby witać Rosjan jak braci i przyłączyć się do nich. Każdy zastanawiał się na głos nad tym, co robić, kiedy wszystkich uciszył niecierpliwy głos, który zagrzmiał z głośnika na jednym z sowieckich czołgów:

– Ej, wy tam – zwrócono się do nas wprost i zbiorowo, – jesteście z nami, czy nie? Nie będziemy stać tu, na środku drogi, przez cały dzień i czekać, aż się zdecydujecie. Nie ma się czego bać. My Słowianie, tak jak wy, a nie Niemcy. Nie jesteście naszymi wrogami. Ja dowodzę tym oddziałem. Przyślijcie do mnie jakichś oficerów jako waszych przedstawicieli.

W polskiej grupie nastało gwarne zamieszanie, gdy zgłaszano setki różnych opinii i komentarzy. Żołnierze zasadniczo odnieśli się ponuro i wrogo do złożonej propozycji, oficerowie byli niepewni i widocznie niezadowoleni ze wszystkiego, w tym także z siebie. Ja sam byłem zupełnie skołowany, a serce, pod wpływem wysiłku i podniecenia, biło mi tak gwałtownie, że ledwie zdołałem wybąkać odpowiedź na jedno czy dwa pytania, gdy ktoś błędnie uznał moje milczenie za zgodę.

W tym czasie niektórzy z oficerów uznali zapewne, że da się wytargować więcej, jeżeli zachowamy pozory wojskowej organizacji. Podoficerowie zaczęli zatem krążyć wśród żołnierzy, usiłując zebrać ich w formacje. Czynili to zupełnie na próżno, gdyż przypominaliśmy do tego czasu zgraję, zbiorowisko oficerów, szeregowców i podoficerów z mnóstwa przeróżnych jednostek czy oddziałów. Wielu żołnierzy nie miało broni; brakło nam karabinów maszynowych i artylerii. Stan niezdecydowania trwał i przeciągał się w nieskończoność.

Wśród oficerów znalazło się dwóch pułkowników. Konferowali już od pewnego czasu i w końcu ustalili plan działania. Przywołali rozkazująco innych starszych oficerów, którzy podeszli do nich. Odbyła się prowadzona szeptem narada. Wreszcie pewien kapitan uroczystym krokiem odłączył od tej grupy, wyciągnął z kieszeni nie za czystą białą chusteczkę i, machając nią nad głową, ruszył ostrożnie w kierunku sowieckich czołgów.

Zgromadzony tłum wpatrywał się w niego jak w postać sceniczną, aktora przemierzającego scenę w kulminacyjnym momencie sztuki. Nikt nawet nie drgnął. Obserwowaliśmy go w zdławionym milczeniu, aż zza czołgów wyłonił się jakiś oficer Armii Czerwonej. Obaj spotkali się w połowie drogi i zasalutowali dziarsko. Radziecki oficer skinął w stronę czołgu, z którego wcześniej przemawiał dowódca, i obydwaj podeszli ku niemu. W tłumie rozległo się pod wpływem takiego zdawkowego przyjacielskiego gestu ciche westchnienie ulgi.

Mimo wszystko, choć milczeliśmy, to bynajmniej nie zapanował wśród nas spokój. Mieliśmy poza sobą dwa i pół tygodnia emocjonalnych i psychicznych zawirowań, które przywiodły nas na skraj wytrzymałości. Pod względem fizycznym prezentowaliśmy się stosunkowo nieźle. Ale niemiecka kampania błyskawiczna pomieszała nam w głowach i uczuciach, oszołomiła nas i skołowała, wprawiając w takie poczucie bezsilności, że ledwie zdawaliśmy sobie sprawę z tego, co się dzieje. I choć w większości uniknęliśmy ran, to znaleźliśmy się w stanie skrajnego wyczerpania, wyzuci z energii.

Tamten polski oficer odszedł na piętnaście minut. W tym czasie nie robiliśmy nic, wyczekując tylko w chwiejnym, nerwowym, podszytym oszołomieniem wyczekiwaniu. Wypadki, które rozgrywały się na naszych oczach, był tak nierealne, tak zupełnie niepodobne do wszystkiego, co przeszliśmy lub co sobie wyobrażaliśmy, że nie ważyliśmy się już nawet rozprawiać o nich między sobą. W końcu tę rozgorączkowaną ciszę przerwał mocny, stanowczy głos, a z głośnika na czołgu sowieckiego dowódca rozbrzmiała czysta polska mowa:

– Oficerowie, podoficerowie i żołnierze – rozległy się słowa, które przypominały przemowę dowódcy do swych podwładnych przed bitwą – mówi kapitan Wielszorski. Przed dziesięcioma minutami widzieliście, jak poszedłem rozmówić się z radzieckim oficerem. Mam dla was ważne wieści.

Głos umilkł na moment. Nastawiliśmy się na wstrząs. I rzeczywiście, wstrząs nas czekał.
Dotąd głos oficera brzmiał wolno i podniośle. Teraz jego słowa stały się szybsze i głośniejsze, porywające:

– Radziecka wojska przekroczyły granicę, żeby przyłączyć się do nas we wspólnej walce w Niemcami, śmiertelnymi wrogami Słowian i całej ludzkości. Nie możemy wyczekiwać na rozkazy polskiego naczelnego dowództwa. Nie ma już naczelnego dowództwa ani polskiego rządu. Musimy zjednoczyć się z wojskami sowieckimi. Komendant Płaskow żąda, abyśmy niezwłocznie przyłączyli się jego oddziału, po uprzednim złożeniu broni, która później zostanie nam oddana. Powiadamiam o tym wszystkich oficerów, słuchających niniejszych słów, oraz rozkazuję podoficerom i żołnierzom podporządkować się życzeniu komendanta Płaskowa. Śmierć Niemcom! Niech żyje Polska i Związek Radziecki!

Reakcją na tę przemowę było całkowite, grobowe milczenie. Wypadki, które nie mieściły nam się w głowach, odebrały nam wolę działania. Staliśmy oniemiali, jak w transie. Nie rozległ się nawet szept, nikt się nawet nie poruszył. Czułem się tak, jak gdyby ktoś mnie zaczarował, miałem takie samo wrażenie duszenia się we śnie, jak niegdyś, gdy pewnego razu zostałem znieczulony eterem.

Niesamowitą ciszę przerwał czyjś szloch, jaki dobiegł skądś z przodu. Przez krótką chwilę myślałem, że się przesłyszałem. Ale potem rozległo się znowu chrapliwe, rozpaczliwe szlochanie, które wydawało się wyrywać komuś z krtani. Stawało się coraz głośniejsze, bolesne i dławione, by po chwili przejść w rozdzierające, histeryczne słowa:

– Bracia, to czwarty rozbiór Polski. Niech Bóg ma mnie w opiece.

Huk rewolwerowego wystrzału, który zaraz potem się rozległ, wywołał całkowite zamieszanie. Każdy próbował przecisnąć się bliżej miejsca, gdzie padł ten strzał. Nowina rozeszła się jak błyskawica. To pewien podoficer odebrał sobie życie. Strzelił sobie w głowę i zginął na miejscu. Nikt nie znał jego nazwiska, nikt nie wiedział, z której był kompanii, lub czegokolwiek o nim.

Nikt nie potrafił objaśnić ani zrozumieć tego przerażającego czynu. Nie pociągnął on za sobą kolejnych podobnych incydentów, za to wywołał nagły harmider. Każdy zaczął od razu mówić, jak teatralni widzowie zaraz po zapadnięciu kurtyny. Ten chaos wzmagali jeszcze oficerowie, którzy biegali pomiędzy żołnierzami, nakłaniając ich do złożenia broni, wykłócając się z tymi, którzy nie chcieli tego uczynić, i, tu i ówdzie, wyszarpując karabin z rąk kogoś, kto nie zamierzał go oddawać.

Nowe obwieszczenie po polsku ze śpiewną intonacją rozległo się z megafonu na czołgu sowieckiego dowódcy:

– Polskie żołnierze i oficery! Macie złożyć broń przed tamtą bieloną chatą pośród modrzewi… na lewo od drogi. Wszystką broń w waszym posiadaniu: kulomioty, karabiny i broń ręczną. Oficerom wolno zatrzymać szable. Żołnierze muszą oddać bagnety i pasy. Wszelkie próby ukrycia broni będą uznane za zdradę.

Wszyscy, jak jeden mąż, zwróciliśmy oczy w kierunku białej chatyny w otoczeniu modrzewi, na lewo od szosy. Jaśniała w słońcu, jakieś trzydzieści kroków od nas. Między modrzewiami po obu stronach chaty dojrzeliśmy teraz szereg połyskujących karabinów maszynowych, wycelowanych w nas. Zawahaliśmy się, niepewni, co zrobić, a nikt nie chciał wykazywać inicjatywy, aż tamci dwaj pułkownicy zdecydowanie wystąpili naprzód, wyjęli rewolwery z kabur i odrzucili je niemal na próg chaty.

Za ich przykładem poszli dwaj kapitanowie, który uczynili to samo. Pierwszy krok został uczyniony. Kolejni oficerowie wychodzili przed grupę, naśladując swoich poprzedników, a żołnierze gapili się na nich z niedowierzaniem. Gdy przyszła moja kolej, postąpiłem jak zahipnotyzowany, sam nie wierząc, że to wszystko dzieje się naprawdę. Kiedy znalazłem się koło chaty, zdumiały mnie rozmiary stosu rewolwerów. Wyciągnąłem własny, z żalem rozmyślając o trosce, z jaką się z nim obchodziłem, i o tym, jak rzadko przyszło mi go użyć. Nadal wyglądał na broń czystą i zadbaną. Rzuciłem go i wróciłem, czując się ogołocony ze wszystkiego.

Po oficerach żołnierze podchodzili z ponurymi minami i powłócząc nogami i rzucali broń na stos, który urósł do bardzo pokaźnych rozmiarów. Mieliśmy więcej broni, niż sądziłem. Ku memu zaskoczeniu zobaczyłem nawet kilku szeregowców niosących karabiny maszynowe, a potem, z daleka, zaprzęg trzech par koni ciężkiej artylerii, ciągnących działo polowe. Nadal nie mam pojęcia, jak i po co je tam przywleczono.

Po tym, jak ostatni karabin i bagnet legły ciężko na gigantycznym już teraz stosie, z zaskoczeniem ujrzeliśmy dwa plutony sowieckich żołnierzy, którzy zeskoczyli z ciężarówek i pobiegli obydwoma poboczami szosy w szyku bojowym, z wymierzonymi w nas lufami lekkiej broni maszynowej, którą nieśli.
Przez megafon rozbrzmiał rozkaz uformowania zwartego szeregu, zwróconego w stronę Tarnopola. Gdy wypełniliśmy to polecenie, pododdział czołgów, znajdujących się teraz tuż przed nami, uruchomił silniki i sprawnie zjechał z szosy sunąc poboczem, aż dojechał na koniec naszego szeregu i zajął pozycję za nami, z lufami wszystkich dział i karabinów maszynowych wymierzonych w naszą stronę. Wieże z działami czołgów przed nami obróciły się i również zostały wymierzone w nas. Najpierw powoli, a potem w tempie marszowym cała procesja ruszyła w kierunku Tarnopola.

Byliśmy jeńcami Armii Czerwonej. Sam, o dziwo, nawet nie miałem okazji powalczyć z Niemcami. (…)”

Fragment pochodzi z książki wydanej przez wydawnictwo „ZNAK” Jan Karski „Tajne państwo”.